Widal.plSportHonor uratowany, Michniewicz zrehabilitowany

Honor uratowany, Michniewicz zrehabilitowany

Honor uratowany, Michniewicz zrehabilitowany
Foto: Roger Gorączniak, CC BY 3.0, via Wikimedia Commons

Zakończyła się nasza przygoda z mundialem. W ⅛ finału aktualni mistrzowie świata pokonali Polskę 3:1 i to oni mogą cieszyć się z awansu. Sęk w tym, że przy tej porażce cieszyć możemy się i my. I wcale nie jest to typowe świętowanie przegranej czy doszukiwanie się pozytywów na siłę. Naprawdę było z czego się cieszyć. 

Michniewicz w fazie grupowej zagrał ultra-defensywnie. Nie było innej drużyny, która cofnęłaby się tak głęboko, preferofałaby tak toporny, momentami prymitywny futbol. Jednak z perspektywy czasu można uzasadnić ten pomysł i zauważyć, że miał on ręce i nogi. Selekcjoner z góry założył to, co było oczywiste dla wszystkich analityków – rywalizacja o awans odbędzie się między Polską a Meksykiem. Argentyna jest żelaznym faworytem do pierwszego miejsca, Arabia Saudyjska ląduje na ostatnim. “Ale jak to, przecież Arabia pokonała Argentynę, nie widziałeś tego meczu?”. Oczywiście, że widziałem. Widziałem świetne akcje Albicelestes, minimalne spalone i kilka nieuznanych goli. Gdyby Argentyńczycy wyskakiwali do piłki ułamek sekundy później, spokojnie wygraliby 3-0 i nikt nie mówiłby o potężnej Arabii Saudyjskiej. Jasne – kategoria “gdyby” nie ma większego znaczenia, o ile za punkt odniesienia weźmiemy sam wynik. Inaczej to wygląda, jeśli chcemy realnie oszacować proporcje między jakością/bylejakością piłkarską a szczęściem/pechem. Ekipa Scaloniego miała zwyczajnego pecha, a nieuznane gole z pierwszego meczu odbiła sobie na Meksyku i Polsce. W drugiej kolejce Polacy – nie bez problemów – pokonują Saudów, żeby w ostatniej doszło do sytuacji, której (znowu) spodziewali się eksperci. Chodzi o korespondencyjny pojedynek z Meksykiem na bilans bramkowy i ewentualnie kartki. I ten pojedynek wygraliśmy. W brzydkim, wręcz wstydliwym stylu, ale koniec końców korzystniejszą różnicą goli wyprzedziliśmy drużynę Martino. 

Faza pucharowa oznacza brak długodystansowej kalkulacji, niuansowania i liczenia na okoliczności oraz dobrą bądź złą postawę innych zespołów. Każdy mecz jest jak spotkanie o życie. Niestety, mieszanką pecha oraz własnego minimalizmu z fazy grupowej, trafiliśmy na Francję. Skoro założyliśmy w meczu z Argentyną, że jesteśmy skazani na porażkę i nie mamy za bardzo szans na cokolwiek więcej, to podobne nastawienie musiało narodzić się przed konfrontacją z mistrzami świata. Być może, paradoksalnie dzięki temu z naszych piłkarzy zeszła presja. Czesław Michniewicz, jako trener-zadaniowiec, miał ciekawy dylemat. Jeśli zamurujemy bramkę i powtórzymy schematy z poprzedniego spotkania, to szansa na dowiezienie korzystnego rezultatu i tak nie jest wysoka, skoro po pierwsze korzystnym rezultatem nie jest minimalna porażka tylko zwycięstwo, po drugie Francuzi mają w ataku prawdopodobnie jednego z dwóch najlepszych piłkarzy globu. Prawdopodobieństwo wygranej jest – powiedzmy – na poziomie 10%. Jeśli jednak wyjdziemy odważniej, podejmiemy grę, założymy pressing i damy Francuzom szansę na popełnienie błędu, prawdopodobieństwo znacząco się nie zmienia, ponieważ z jednej strony sami stwarzamy sobie więcej sytuacji, z drugiej narażamy się na kontry, które przy zwrotności i szybkości naszych stoperów nie są zbyt przyjemną perspektywą. Nie ma więc znaczenia, czy prawdopodobieństwo wygranej przy tym drugim wariancie wynosi tyle samo co w pierwszym (10%), czy jest minimalnie wyższe lub niższe. I tak wygląda mizernie, więc skoro piłkarskie prawo natury skazuje nas na porażkę z Francją, tak samo jak skazuje na porażkę kulawą antylopę w konfrontacji z głodnym i podrażnionym lwem, to przynajmniej wyjdźmy z tego z twarzą. Michniewicz ustawił więc zespół o wiele bardziej ofensywnie. Stworzyliśmy kilka naprawdę ciekawych sytuacji, Francuzi momentami mogli czuć się poważnie zaniepokojeni o dalsze losy meczu. Z przyjemnością oglądało się Bereszyńskiego siejącego spustoszenie na bokach obrony “Trójkolorowych”, Casha, Kamińskiego i Frankowskiego potrafiących zagrać klepkę z linią pomocy czy wreszcie Zielińskiego, który w swoim naturalnym środowisku – z piłką przy nodze – pokazuje 100% możliwości. O zwycięstwie Francji zdecydowała czysto piłkarska jakość. Glik i Kiwior nie są obrońcami mogącymi bezbłędnie trzymać w ryzach Oliviera Giroud, nie mówiąc o upilnowaniu Kyliana Mbappe, choć akurat gol 2-0 bardziej niż samą obronę obciąża spóźnionego z powrotem we własną “szesnastkę” Krystiana Bielika. Polsce należał się gol honorowy i padł on w dość symbolicznym stylu, bo z powtórzonego rzutu karnego wywalczonego przez Kamila Grosickiego, który swoim zwyczajem popędził skrzydłem, dośrodkował, a piłka trafiła w rękę Upamecano. Lewandowski za pierwszym razem nie wykorzystał “jedenastki”, ale strzał musiał być powtórzony, ponieważ Hugo Lloris przekroczył linię bramkową jeszcze przed uderzeniem. Druga próba okazała się bezbłędna. Na tablicy wynik 3:1. Sędzia kończy mecz.

Można było zagrać odważniej? Można było nie stawiać autobusu? Można było założyć pressing? Można było postraszyć wyżej notowaną drużynę? W tej fazie turnieju i w tych okolicznościach – tak. Czy w poprzedniej fazie i poprzednich okolicznościach? I jeśli tak, to jak by się to skończyło? Tego już nie wiemy. Wiemy natomiast, że Michniewicz też nie wie, ale wczorajszym spotkaniem zasłużył na to, aby to właśnie on – a nie inny selekcjoner – udzielał nam odpowiedzi na wiele pytań już podczas kolejnego turnieju. 

Kamil Jastrzębski z SymvolMedia