Widal.plSportAwans wstydu. Syf, a nie mecz.

Awans wstydu. Syf, a nie mecz.

Awans wstydu. Syf, a nie mecz.
Foto: Roger Gorączniak, CC BY 3.0, via Wikimedia Commons

Piłka nożna bywa przewrotna. Półtora roku temu podczas Mistrzostw Europy, mimo odpadnięcia już w fazie grupowej, nie czułem aż takiego wstydu jak wczoraj wieczorem, gdy wywalczyliśmy awans do ⅛ finału. 

Zaraz, jakie “wywalczyliśmy”? Wyżebraliśmy, wyczołgaliśmy, doczłapaliśmy, wybłagaliśmy. Wszystkie czasowniki mające cokolwiek wspólnego ze słowem “walka” pasują tu raczej do Arabii Saudyjskiej, która – mając świadomość nieuchronnej porażki – i tak ambitnie grała do końca. Po ładnej, dwójkowej akcji wpakowała gola Meksykowi i w praktyce uspokoiła kibiców reprezentacji Polski drżących o wynik równoległego meczu. 

Należę do pokolenia, dla którego oglądanie kadry w fazie pucharowej mundialu to wydarzenie, jakiego jeszcze nie mieliśmy okazji doświadczyć. Nic więc dziwnego, że spodziewaliśmy się przynajmniej częściowo pozytywnych emocji. Tego nerwowego, ale jednak przyjemnego wyczekiwania na końcowy gwizdek sędziego. Jak z Portugalią w 2006. Jak z Niemcami w 2014 i 2016. Jak w tych momentach, gdy czuć było, że realnie zasłużyliśmy na korzystny rezultat, zostawiwszy na boisku mnóstwo ambicji, pasji oraz zaangażowania. 

No ale to było odpowiednio za Beenhakkera i Nawałki. Trenerów – co by nie mówić – potrafiących wpoić piłkarzom odpowiednie nastawienie i wyeksponować ich najlepsze strony. Czesław Michniewicz, którego naprawdę bardzo długo starałem się bronić, potwierdził wczoraj wszystkie stereotypy na swój temat i wytrącił z rąk argumenty wszystkim, którzy chcieliby się doszukiwać pozytywów w naszej grze. 

Tego nie dało się oglądać. Zamurowaliśmy się we własnym polu karnym i modliliśmy o jak najniższy wymiar kary. Mimo świadomości, że Meksyk zaczyna niebezpiecznie powiększać swoją przewagę w meczu z Arabią Saudyjską i tym samym powinniśmy szukać goli, nie wyprowadziliśmy nawet zalążka dobrej akcji. Argentyna, choć zmiażdżyła nas posiadaniem piłki, kulturą gry i motywacją, nie była zespołem perfekcyjnym i – zwłaszcza w środku pola – można było dać sobie szansę na skonstruowanie ciekawych kontrataków. Winą trenera jest pozwolenie piłkarzom na zagranie absurdalnie topornego antyfutbolu, wybijanie na oślep, męczenie i siebie, i kibiców. 

Po chwili zorientowałem się, że już coś takiego widziałem. I to nie tak dawno, bo dwa lata temu w wyjazdowym meczu z Włochami. Drużyna prowadzona przez Jerzego Brzęczka sprezentowała widzom podobną padakę. Do wczoraj był to najgorszy mecz Polaków, jaki oglądałem za swojego życia. Wydaje mi się jednak, że znalazłem mocnego konkurenta, bo o ile oba spotkania same w sobie były do siebie bardzo zbliżone pod względem naszej nieudolności, bylejakości, piłkarskiego prymitywizmu i wyniku, o tyle różniły się okolicznościami oraz kontekstem. Po pierwsze, z Włochami graliśmy w Lidze Narodów, która nawet nie ma podjazdu do mundialu. Po drugie, ówczesna kadra indywidualnie wyglądała o wiele gorzej i zawodnicy byli zdecydowanie pod formą w swoich klubach. Po trzecie, tamta drużyna Włoch była lepsza od dzisiejszej Argentyny i grała z jeszcze większym polotem, udowadniając to później podczas turnieju. Po czwarte, z tymi samymi Włochami byliśmy w stanie miesiąc wcześniej ugrać remis. W złym, nudnym stylu, ale nie tak złym i nie tak nudnym, w jakim wczoraj próbowaliśmy zatrzymać Argentynę. 

Czesław Michniewicz dokonał wielkiego osiągnięcia, bo poza wąską grupą fanatyków nie ma chyba nikogo, kto chciałby przedłużenia z nim kontraktu. Broni go wynik, ale rezultat kompletnie oderwany od stylu i mentalności jest bardzo kiepskim wyznacznikiem czyichś osiągnięć. Gdyby ktoś obrał sobie za cel zdobycie kwoty X zł i stwierdził, że zamiast znaleźć kreatywny i pożyteczny sposób na zarobienie pieniędzy woli iść żebrać na rynku, to nazwalibyśmy go rekinem biznesu? Statystyki tego spotkania są miażdżące i nie zostawiają suchej nitki na rzekomo defensywnej “taktyce” Michniewicza. Defensywną taktykę to do niedawna mieli Mourinho, Allegri czy tak nielubiany przeze mnie Simeone. Rozumieli, że nastawienie się na obronę nie oznacza kompletnego zrezygnowania z jakichkolwiek akcji ofensywnych i liczenia przez cały mecz na szczęście. Ich drużyny grały brzydko pod kątem wizualnym, ale bronią się – nomen omen – zarówno na poziomie wyniku, jak i niuansów defensywnego rzemiosła. Mylenie prymitywnej gry z grą wyrachowaną to duży błąd i gdyby popełniali go niedzielni kibice, nie byłoby w tym nic złego. Gorzej, że popełnia go selekcjoner reprezentacji. Gdybyśmy mieli honor, sami strzelilibyśmy sobie tego trzeciego i dla pewności czwartego gola, aby do kolejnej rundy awansował Meksyk, który wykazał się polotem oraz olbrzymią wolą walki i tylko przez dwa pechowe spalone musiał uznać naszą wyższość w grupie.

Z perspektywy dalszych losów na turnieju nie ma znaczenia rozmiar porażki z Francją, natomiast ma kolosalną wagę w kontekście ewentualnego zakończenia współpracy z Michniewiczem, nawet kosztem konieczności wypłacenia mu odszkodowania. Oczywiście, zaraz przeczytam, że “to jest piłka nożna, wszystko się może wydarzyć, warto wierzyć itd.”. Tylko że takie nastawienie jest kompletnie oderwane od rzeczywistości i nie ma żadnych podstaw. Nie istnieje racjonalna przesłanka dająca nam jakiekolwiek szanse z ekipą Mbappe. Boję się, że wymęczony awans i ewentualna niska przegrana z obrońcami tytułu pozwolą prezesowi PZPN uzasadnić dalsze trwanie przy tym selekcjonerze. Tymczasem, biorąc pod uwagę eliminacje do Euro, sam turniej oraz kolejne lata reprezentacji, niesłychanie ważne jest wyjście z tego impasu i postawienie na człowieka, który będzie potrafił wycisnąć z tej drużyny coś więcej, niż lagę na Lewego. Widzę dwóch kandydatów. Pierwszy to Marek Papszun. Drugi uratował nas wczoraj, grając do końca i nie pozwalając Meksykanom na wbicie kolejnych goli. To Herve Renard, francuski trener z polskimi korzeniami, sygnalizujący już, że marzy mu się praca w naszej kadrze.  Skoro z – delikatnie pisząc – mało znanymi piłkarzami z Arabii Saudyjskiej dał radę pokazać kawał fajnego, skutecznego, nowoczesnego i ambitnego futbolu, to całkiem prawdopodobne, że mając do dyspozycji naszych zawodników, osiągnąłby przynajmniej zadowalające rezultaty i to w stylu nieprzyprawiającym o mdłości.

Mimo wszystko chętnie obejrzę niedzielny mecz z Francją. Nie ukrywam, że drzemie we mnie jakieś totalnie naiwne złudzenie pozwalające nieracjonalnie wierzyć w dar od losu, nagłe przebudzenie naszej kadry i kryzys mistrzów świata. Takie rzeczy dzieją się niezwykle rzadko, ale jednak. Michniewicz ma być może ostatnią szansę i gra o wszystko – jeśli odpadniemy, a stanie się to na 99,9%, zostanie przez kibiców wywieziony na taczkach za fatalne wrażenie po fazie grupowej. Jeśli uciekniemy spod topora i niesamowitą kombinacją szczęścia, układu planet, dyspozycji dnia, błędów Francji oraz innych okoliczności, ostatecznie awansujemy do kolejnej rundy, spróbuję się z nim skontaktować, a następnie przeproszę za moją opinię oraz zapytam o 6 losowych liczb od 1 do 49. 

Kilka dni temu popełniłem artykuł, który bardzo źle się zestarzał. Broniłem Michniewicza, mając do tego może naciągane, ale jakiekolwiek podstawy. W największych koszmarach nie spodziewałem się jednak tak minimalistycznego i tak antysportowego nastawienia naszej drużyny. Wyprowadzenie mnie z równowagi nie jest tak łatwe, a Czesławowi się udało.

Kamil Jastrzębski z SymvolMedia